15


Postanowiłem wracać wzdłuż brzegu, począwszy od miejsca, gdzie łączą się obie rzeki. Miałem iść, oczywiście, brzegiem Beuvronu, ale wieczór był tak piękny, że nie wiedząc, jak to się stało, po pewnym czasie znalazłem się daleko za miastem, nad czarowną Yonne'ą, która mnie zaprowadziła aż do wąwozu w La Foret. Spokojnie płynęła woda, bez jednej fałdy na swej powłóczystej szacie. Więziła oczy, schwytane jak ryba na wędkę. I niebo, podobnie jak ja, dało się opanować. Kąpało się całe w rzece, razem z obłokami, które płynęły z jej nurtem zaczepiając tu i ówdzie o trawy i krzaki nadbrzeżne. Usiadłem obok jakiegoś starego człeczyny, który trzymał na postronkach dwie chude krowy szukające wytrwale trawy pobrzeżnej. Spytałem, jak mu się powodzi, udzieliłem mu rady na gościec w nodze, mianowicie, by wdział pończochę napełnioną zmielonym ostem (jestem w potrzebie lekarzem), on zaś opowiedział mi swoją historię, swe przejścia i swe smutki z wesołością, która mnie zastanowiła. Był niezadowolony, gdy obliczając wiek jego powiedziałem o kilka lat mniej (liczył 75 rok życia), i zdawało się, iż właśnie dumny jest z tego, że żyjąc dłużej, wycierpiał więcej. Było to dlań zupełnie naturalne, że cierpienie panuje na świecie, że sprawiedliwi i łotry cierpią tak samo, albowiem dobrodziejstwa niebios spływają również na wszystkich bez różnicy. Rachunek zamyka się tym, że wszyscy: bogaci i biedni, piękni i brzydcy, pewnego dnia znajdą się na łonie jednego Ojca. Staruszek mówił suchym, trzeszczącym głosem, w trawie śpiewały koniki polne, woda szumiała w wąwozie, od strony portu dolatywał zapach drzewa i smoły, przed nami płynęła gładka woda, a wszystko zlewało się w przedziwną harmonię.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz