25



Podziwiam ślimaczą skorupę, która służy mi za mieszkanie. Dzwony biją uroczyście. Krystaliczny dźwięk niesie się jasną falą po czystym i mroźnym powietrzu. Wsłuchuję się - niepomny na nic - w tę muzykę, a wtem promień słońca przebiwszy oponę chmur rozbłyska na ziemi oblewając nas światłem. Moja mała Glodzia zaczyna klaskać w rączęta i woła:
- Dziadziu, dziadziu! Słyszę, słyszę, to skowronek! Roześmiałem się radośnie, zdejmuję moją drogą żabusię z pleców, całuję serdecznie i zapewniam:
- I ja go słyszę, i ja. To skowronek, co głosi wiosnę...

24


Ale zbliżają się dni sytości. Chociaż obecnie nie bardzo obfite, to jednak: zastaw się, a postaw się! Idzie o reputację obywateli i całego miasta! Cóż by powiedziano o Clamecy, słynnym ze smakoszostwa, gdyby Mięsopust zastał je bez frykasów. W każdym domu skwierczą rondle, a cudny zapach przyrumienionego tłuszczu napełnia wszystkie ulice.

23


Był to w całym tego słowa znaczeniu piękny dzień! Wzdłuż murów ustawiono stoły. Podano trzy młode dziki upieczone w całości, nadziane podróbkami i pasztetem z czystej wątróbki - dalej wonne szynki, wędzone w dymie jałowcowym, pasztety z dziczyzny i wieprzowiny pachnące czosnkiem i liśćmi laurowymi, potem szczupaki, ślimaki w skorupkach, kiełbasy, flaczki, wędzonkę, przerastałą, czarną potrawkę z zająca, główki baranie rozpływające się wprost na języku, całe kupy purpurowych, pieprznych raków, od których w gardle piecze; a do tego sałatę z cebulą i octem. Oczywiście polewano jadło gorliwie winkiem: chapotte, mandre i vauvilloux, a są to, jak wiadomo, trunki szlachetne. Deser stanowiło cudne, tłuste, krystaliczne, chłodzące kwaśne mleczko i sucharki, które włożone do wina, niby gąbka, wypijały całą szklankę do dna.

22


I ciebie kocham, stary towarzyszu, wierny, pewny, skarbie mój, praco moja! O, jakże przyjemnie wziąć w rękę narzędzie i stanąć przy warsztacie. Piłujesz, wycinasz, przecinasz, heblujesz, wydrążasz, wygładzasz, łączysz, kruszysz, robisz, co chcesz, z opornym materiałem, który wreszcie poddaje się, drży pod ręką, aż z tłustego i gładkiego orzechowego kloca wyłaniają się, jakby czarem wywołane, ciałka naszych nimf leśnych, mlecznoróżowe, to znów śniadozłote, oswobodzone wreszcie uderzeniem siekiery z niekształtnego pnia. Co za radość, kiedy spod grubych a posłusznych palców, kiedy spod ręki uważnej wychodzą te dzieła sztuki! Co za radość, gdy moc ducha bierze odwet nad siłami natury, zapisuje się w drzewie, żelazie, kamieniu, idąc za godziwym kaprysem fantazji. Czuję się monarchą królestwa złud. Pole moje daje mi ciało swe, winnica krew swoją.

21


Na szczęście, to, co posiadał poczciwy Paillard wystarczało mu w zupełności. Miał ładny mająteczek przynoszący dochody, a potrzeb niewiele. Stary kawaler, nie biegał za spódniczkami, co się zaś tyczy jadła, to, Bogu dzięki, wszystko dają nasze pola, winnice, sady, lasy I rzeki w ilości aż nadto dostatecznej. Najwięcej wydawał na książki. Pokazywał je tylko z daleka (szelma, nigdy nie pożyczył nikomu). Miał też drugą manię. Sprowadził sobie z Holandii jakąś nowo wynalezioną lunetę i obserwował księżyc. Sporządził na szczycie dachu pomiędzy kominami dziwaczną ruchomą platformę i stamtąd starał się wyczytać w gwiazdach zasady, na których opiera się los rodzaju ludzkiego. W gruncie rzeczy nie miał pojęcia o astronomii czy astrologii, ale lubił to zajęcie. Rozumiem go doskonale.

20


Miasto łagodnymi liniami otaczają piękne wzgórza, porosłe lasem, podobne do brzegu słomianego gniazda. Za wzgórzami w kilku szeregach garbią się góry, falują wokół i błękitnieją w oddali niby morze. Ale nie ma w nich nic z owego chytrego żywiołu, który zagrażał Ulissesowi i jego okrętom. Nie ma burz ni przepaści. Wszystko trwa w pokoju. Gdzieniegdzie tylko jakby lekki oddech poruszał łonem pagórka.

19


Panie Boże, szanuję cię i - bez przechwałek - sądzę, iż spotykamy się po kilkakroć na dzień, jeśli prawdą jest, co mówi przysłowie galickie: Kto dobre wino pije, za pan brat z Bogiem żyje! Ale, u diaska, przecież nie przyjdzie mi nigdy do głowy twierdzić, jak powiadają ci obwiesie, że cię znam na wylot, że jesteś moim krewniakiem i że uczyniłeś mnie wykonawcą swej woli. Musisz przyznać, Panie Boże, że ci pokoju nijak nie zakłócam, i proszę tylko, byś mi taką samą miarką odpłacił. Mamy obaj po uszy roboty z trzymaniem w ryzach naszych domów, ty się borykasz z wielkim wszechświatem twoim, ja z moim małym.

18


A teraz powiem wam (na ucho): cierpliwości! Jesteśmy na dobrej drodze. Mrozy i śniegi nie trwają długo, kanalie wojenne i dworskie pójdą sobie precz! Zostanie poczciwa ziemia i my zostaniemy... a to grunt! Będzie rodziła dalej, po staremu. Tymczasem pijmy, pijmy, póki starczy ostatniej beczki; trzeba zrobić miejsce na przyszłe winobranie.

17


Ruszyłem tedy, nic nikomu nie mówiąc, i pogwizdując wędrowałem wzdłuż brzegu rzeki wijącej się u stoku lesistego pagórka. Na młodych bladziutkich listeczkach błyszczały drobne kropelki deszczu, onej błogosławionej rosy wiosennej, która pada z nieba, zatrzymuje się na chwilę, a potem poczyna sączyć się znowu. Zakochana wiewiórka krzyczała w gęstwie, po łąkach kiwały się niezdarne gęsi, kosy darły się na całe gardło, a mysikrólik trzepał swe nieustanne: titipit!

16



Ha! Wszakże jestem Galem, synem ludzi, którzy zrabowali cały świat. "Cóżeś to zrabował? - pytali ze śmiechem. - Cóżeś to przyniósł?" Tyle co przodkowie. Pełne oczy. Puste kieszenie, to i prawda, ale głowę napchaną do pęknięcia. Mój Boże! Jakże to słodko patrzeć, słuchać, kosztować, wspominać. Wiem, że nie sposób widzieć i wiedzieć wszystko, ale i to dobre, co można! Jestem niby gąbka, co ssie ocean. A raczej jestem jak brzuchate, dojrzałe do pęknięcia winne grono, przesycone sokiem ziemi. Jakaż to ilość moszczu trysłaby ze mnie, gdyby mnie ktoś włożył do prasy!

15


Postanowiłem wracać wzdłuż brzegu, począwszy od miejsca, gdzie łączą się obie rzeki. Miałem iść, oczywiście, brzegiem Beuvronu, ale wieczór był tak piękny, że nie wiedząc, jak to się stało, po pewnym czasie znalazłem się daleko za miastem, nad czarowną Yonne'ą, która mnie zaprowadziła aż do wąwozu w La Foret. Spokojnie płynęła woda, bez jednej fałdy na swej powłóczystej szacie. Więziła oczy, schwytane jak ryba na wędkę. I niebo, podobnie jak ja, dało się opanować. Kąpało się całe w rzece, razem z obłokami, które płynęły z jej nurtem zaczepiając tu i ówdzie o trawy i krzaki nadbrzeżne. Usiadłem obok jakiegoś starego człeczyny, który trzymał na postronkach dwie chude krowy szukające wytrwale trawy pobrzeżnej. Spytałem, jak mu się powodzi, udzieliłem mu rady na gościec w nodze, mianowicie, by wdział pończochę napełnioną zmielonym ostem (jestem w potrzebie lekarzem), on zaś opowiedział mi swoją historię, swe przejścia i swe smutki z wesołością, która mnie zastanowiła. Był niezadowolony, gdy obliczając wiek jego powiedziałem o kilka lat mniej (liczył 75 rok życia), i zdawało się, iż właśnie dumny jest z tego, że żyjąc dłużej, wycierpiał więcej. Było to dlań zupełnie naturalne, że cierpienie panuje na świecie, że sprawiedliwi i łotry cierpią tak samo, albowiem dobrodziejstwa niebios spływają również na wszystkich bez różnicy. Rachunek zamyka się tym, że wszyscy: bogaci i biedni, piękni i brzydcy, pewnego dnia znajdą się na łonie jednego Ojca. Staruszek mówił suchym, trzeszczącym głosem, w trawie śpiewały koniki polne, woda szumiała w wąwozie, od strony portu dolatywał zapach drzewa i smoły, przed nami płynęła gładka woda, a wszystko zlewało się w przedziwną harmonię.

14


Pijmy wino! Pijmy wino!
Nie odjedziem z kwaśną miną...
Żaden Burgund się nie zbłaźni,
By nie wypić po przyjaźni.
Gdy się pije nad miarę, język kołczeje i werwa roztapia się na nic. Zostawiam tedy zacnego Wincentego wraz z jego eskortą na najbliższej stacji pijackiej, w cieniu beczki, i idę sobie. Dzień jest zbyt piękny, by go spędzić w ścisku. Trzeba odetchnąć świeżym powietrzem pól.

13



Postanowiliśmy dogodzić sobie tego pierwszego dnia oblężenia (dobra farsa i pieczeń musi być podlana), ustawiliśmy pod murami, gdy nadszedł wieczór, wielkie stoły, a na nich spoczęły góry wiktuałów i baterie flaszek. Bankietowaliśmy hałaśliwie, Wznosząc toasty na cześć wiosny. Oblegający mało się nie powściekali ze złości. Tak upłynął pierwszy dzień bez wielkich strat. Zginął, co prawda, jeden z naszych, tłusty Gueneau. Uparł się spacerować po wierzchu murów ze szklanką w ręku, by wroga do jeszcze większej pasji pobudzić. Był podpity, a ledwo się ukazał, gruchnęła salwa - i szklanka oraz jego mózg poszły w kawałki. Ze swej strony rozciągnęliśmy też jednego czy dwu. Ale nie popsuło to nam humoru, bo wiadomo, nie ma uczty, by się coś nie stłukło.

12



Ale oto triumfatorowie dnia. Jawi się Królowa Kiełbas, siedzi na wysokim tronie z szynek, otoczona wieżami ozorów. Na głowie ma salceson, na szyi długi różaniec serdelków, którymi bawi się z gracją. Z prawej i lewej strony maszerują kiszki krwawe i pasztetowe, specjalność Clamecy, a prowadzi je na pole chwały pułkownik Smakowęch. Przyozdobione frykasami z ciasta i arabeskami z sadła, wyglądają wspaniale, potężnie, połyskliwie, świetnie. I ja, przyznaję, lubię tych dostojników, których brzuch wygląda jak garnek i którzy przynoszą jak magowie: ten smakowitą świninę, ten doskonałe wino, ten musztardę z Dijon.

11 (zalecane ćwiczenia)

10 (zalecane ćwiczenia)

9


Wahałem się, czy mam wracać do domu najkrótszą czy najdłuższą drogą, gdy nagle spostrzegłem pochód sunący od strony szpitala. Na czele mały chłopiec, nie większy od mojej nogi, niósł wysoki krzyż oparłszy koniec jego na brzuchu, niby lancę. Łotrzyk pokazywał co chwila język idącym obok dzieciakom w komeżkach i zerkał raz po raz ku szczytowi krzyża, który mu ciężył widocznie. Za nimi czterech staruchów o żylastych nabrzmiałych rękach niosło przykrytego suknem jakiegoś śpiocha, który za pozwoleniem swego proboszcza udawał się na cmentarz, by tam w ziemi kontynuować dalej swą drzemkę.

8


Nie szukam zresztą gościńców, starczy mi droga polna przez las, z Chamoux do Vozelay. Z zamkniętymi oczyma pójdę ścieżyną kłusownika, a chociaż może ostatni stanę u celu, to przyniosę w torbie myśliwskiej sporo zwierzyny. Wszystko jest na swoim miejscu poustawiane, skatalogowane. Pan Bóg w kościele, święci w kapliczkach, boginki w lasach, rozum we łbie. Wszystko się godzi wyśmienicie. Nie ma tam króla, despoty, ale republikańska forma rządu, zupełnie jak w Szwajcarii, wszystko to są sprzymierzone kantony. Są słabsze, są mocniejsze, ha, trudno. Czasem trzeba użyć słabego przeciw silnemu. Pan Bóg zaprawdę mocniejszy jest od boginek. Ale właśnie dlatego nie powinien ich uciskać.

7



Drzwi stały otworem, słońce miało wolny dostęp. Pod stołem krążyło troje czarnych kurcząt, wyciągając sztywne szyje, by dziobać okruszyny, stary pies drzemał wyciągnąwszy łapy. Słychać było wrzask kłócących się na ulicy kobiet, wołanie szklarza, zachęty przekupniów: "Ryby piękne, ryby!", oraz ryk osła podobny do ryku lwa. Na zakurzonym placu dwa białe woły zaprzężone do pługa leżały bez ruchu, z nogami podwiniętymi pod piękne, połyskliwe boki, ślina toczyła się im z pysków, a szczęki przeżuwały paszę z błogą rozkoszą. Gołębie gruchały na dachu pławiąc się w słońcu. Rad bym uczynił to samo, a sądzę, że chętkę tę mieli wszyscy, gdyż było nam tak dobrze, że gdyby ktoś przeciągnął nam ręką po grzbiecie, zaczęlibyśmy mruczeć jak koty.

6



Właśnie biła dziewiąta. Poszliśmy do Beyant. Droga to niedługa, ale na moście Beuvronu zatrzymaliśmy się na chwilę (wypada spytać znajomych o stan zdrowia), by przywitać się z czcigodnym Fetu, Gadinem i Trinquetem, zwanym pięknym Jasiem, którzy zaczęli dzień od tego, że siedząc nad drogą gapili się na płynącą wodę. Rozmawialiśmy o pogodzie i deszczu, potem, jak należy, poszliśmy dalej. Człowiek ma przecież sumienie, idzie drogą najkrótszą, nie gada z nikim (nie spotkaliśmy psa kulawego). Po trochu tylko (któż nie jest wrażliwy na piękno przyrody?) obserwowaliśmy niebo, świeże wiosenne pędy traw i krzaków, rozkwitającą w rowie pod murem jabłoń, potem jaskółkę w locie, wreszcie, przystanąwszy na moment, dysputowaliśmy o tym, skąd wiatr wieje.

5



- Pleciesz, mój drogi! - zawołał Chamaille. - Pan Bóg stworzył wilka jak wszystko inne. A uczynił to dla naszego dobra. Czyż nie wiesz, że właśnie sam Pan Jezus powołał do życia wilka - tak mówi legenda - a to, by bronił przed kozami i baranami kapusty rosnącej w ogródku Dziewicy, matki swojej. I dobrze uczynił. Złóżmy mu hołd. Narzekamy ciągle na silnych. Zważ jednak, mój drogi, że gdyby ci tak zwani słabi zostali władcami świata, byłoby nierównie gorzej! Z tego wynika wniosek: wszystko jest potrzebne, zarówno wilk, jak owieczka. Owcom potrzeba wilka, by pilnował i uczył przezorności; wilkowi potrzebne owce, bo przecież musi żyć. Skończyłem, drogi Colasie, a teraz idę pilnować mojej kapusty.

4



Mowy patetyczne, wiersze na poczekaniu, pomysły karkołomne, oto co ci do smaku! To ludzi rozpłomienia i palą się na obu końcach. Ale my... my kładziemy na stos tylko suche konary, grube zaś drzewo mamy porządnie poskładane na zimę pod dachem. Fantazja daje ucieszne widowiska rozumowi, który siedzi sobie w wygodnym fotelu i kiwa uprzejmie głową. Wszystko mnie bawi. Teatr mój to świat cały. Z fotela śledzę przebieg komedii, oklaskując uciesznych śmiałków; biorę udział w igrzyskach rycerskich i królewskich fetach i krzyczę bis tym, którzy karki kręcą na scenie. Czasem dla zwiększenia przyjemności udaję, że biorę to wszystko na serio, i staję się na chwilę aktorem. Ale nie tracę nigdy świadomości, iż to tylko farsa.

3



Błogosławiony dzień mego przyjścia na świat! Ileż na tej kuli ziemskiej wspaniałych rzeczy, do których śmieją się oczy i wyciągają ręce! Mój Boże, jakżeż dobrą rzeczą jest życie! Choćbym się nie wiedzieć jak napchał, głodny jestem, zawsze mi idzie ślinka, muszę być chyba chory, bo nie ma takiej chwili przez cały boży dzień, bym nie pragnął zasiąść do stołu zastawionego darami ziemi i słońca...

2



Ale zdaje mi się, sąsiedzie, żem przeholował trochę z tym słońcem, nie bardzo grzeje, a we wszechświecie moim panuje mróz. Ta szelma zima wcisnęła się do mego pokoju. Chwieje się pióro w skostniałych palcach. Na miłość Boga - kryształy lodu w szklance z winem! I nos mi pobladł. Ohydna ta barwa przypomina barwy cmentarne. Nienawidzę bladości.

1



- Chodź, dziecino! Pójdziemy na spotkanie skowronka, może już przyleciał.
- Skowronka?
- Tak, dziś Gromnicznej. Czyż nie wiesz, że dziś właśnie wraca z nieba?
- A co on tam robił?
- Poleciał po ogień.
- Po ogień?
- Tak, po ogień, który sprawia, że słońce grzeje i gotuje potrawy na ziemi.